....przyszło.
I jak to zwykle bywa w moim wypadku. Przychodziło po grudzie. Na kolanach. Po drodze wybijając sobie zęby. Dodatkowo jeszcze stanęło dęba i wywaliło mnie z siodła. Cóż. Komplikacje są akurat tym, co w moim życiu przewidzieć najłatwiej… Wyszłam z tego z kilkoma nowymi bliznami. Z absolutnym brakiem zaufania w dotrzymywane obietnice. Z jeszcze większą wiarą we własną siłę i możliwości…
Czyli znowu emocjonalnie poobijana i zamarznięta w środku, za to silniejsza i jeszcze bardziej wkurwiona na zewnątrz.
I dobrze. I tak powinno być.
Ale to wszystko akurat jest po staremu.
Natomiast moje Nowe nabrało zupełnie innego smaku, szybkości, koloru i wymiaru, niż kiedykolwiek dotąd w moim życiu. Póki co – smakuję, nie dosypiam, wykorzystuję każdą chwilę… Jest mi dobrze i ciepło. Budzę się rano i niczego nie muszę się bać. Czeka najlepsza kawa na świecie i ciche rozmowy przy porannym papierosie. Kot mruczy. Słońce zaczyna świecić. Wszystko jest zawieszone w jednym moim przenajgłębszym oddechu.
M. wrócił… zupełnie się nie spodziewałam. Choć te powroty zawsze byłam w stanie przeczuć, tym razem sądziłam, że pewne sprawy skończyły się definitywnie i nie ma sensu podejmować nawet prób powrotu… A jednak…
Zmieniły się tylko okoliczności. O parę lat, o parę dodatkowych kilometrów bliżej lub dalej od siebie, o inne miejsca i inne wnioski.
Zobaczymy co tym razem ta najbliższa z najdalszych mi osób zostawi w moim postrzeganiu rzeczywistości i we mnie samej…
I może wreszcie po naszych stu latach samotności przestanie się wreszcie bać tego przerażającego zaklęcia:
„…na wódkę do Singera”
Zły kierowca
9 lat temu